Cóż, widzę, że albo moje traumatyczne przeżycia są dla Was mało interesujące, albo hulacie gdzieś po świecie i nie macie czasu wstąpić na mojego skromnego bloga. Mimo wszystko kontynuuję moją opowieść.
Minęło następnych kilka lat, liczyłam sobie wtedy jakieś 27 wiosen. Pracowałam w Szkole Podstawowej w Gniewkówcu, do której dojeżdżałam rowerem. Tego ranka (nie pamiętam wiosennego czy jesiennego) padał rzęsisty deszcz. Jak zwykle w takich razach wsiadłam na rower z parasolem (wiem, kamikadze!). Ponieważ deszcz zacinał z ukosa, dokładnie z prawej strony, ustawiłam tak właśnie parasol, aby uchronić się przed zmoczeniem. Nie widziałam więc dobrze prawej strony jezdni. Jechałam ulicą Słoneczną, o poranku zwykle nie stoją tam żadne samochody, ale nie tym razem! Nagle poczułam silne uderzenie, tak silne, że mój bicykl zatrzymał się w biegu. Ja stanęłam, ale "maluch", w którego trzasnęłam, potoczył się kilka metrów przed siebie. Nie pamiętam, jakiego dokładnie był koloru, ale przypominam sobie moje zdziwienie, kiedy go ujrzałam. Przede wszystkim nie był pomarańczowy!!!
Po chwili dałam w gaz (w pedałach) i zbiegłam z miejsca wypadku. I tym razem wydawało mi się na początku, że wyszłam z tego bez szwanku. Dopiero, kiedy po pracy wróciłam do domu i przebierałam się, zauważyłam liczne siniaki, otarcia i zdartą skórę na nogach.
Po chwili dałam w gaz (w pedałach) i zbiegłam z miejsca wypadku. I tym razem wydawało mi się na początku, że wyszłam z tego bez szwanku. Dopiero, kiedy po pracy wróciłam do domu i przebierałam się, zauważyłam liczne siniaki, otarcia i zdartą skórę na nogach.
To był w zasadzie mój ostatni spektakularny wypadek z "maluchem". Oprócz tego miałam jeszcze kilka humorystycznych zdarzeń z tym pojazdem. Przedstawię je Wam jednak innym razem. Tymczasem zażywajcie kąpieli słonecznych, wdychajcie świeże powietrze! Jutro, niestety, poniedziałek i proza życia u bram:(((
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz