sobota, 4 maja 2013

Moje przygody z motoryzacją...

Pogoda nam, niestety padła, ale i tak na Kujawach nie jest tak źle, deszcz nie leje, grad nie wali, a że trochę
Fot. M.M.M.
zimnawo... trudno... Taka aura jednak sprzyja wspomnieniom, więc zaserwuję Wam trzecią z moich przygód, a właściwie serię zdarzeń z "maluchem" w tle:)))
Mały "fiacik" - dzisiaj już raczej rzadkość - wszedł do produkcji na początku mojej edukacji wczesnoszkolnej. Pamiętam, że w I bądź II klasie podstawówki sklejałam papierowy model Fiata 126p - najnowszego cudu naszej techniki. Ale kiedy przystępowałam do I Komunii wzorem szyku i elegancji wciąż pozostawał nasz rodzimy model Warszawa, no, przynajmniej w moich kręgach towarzyskich:)))
"Maluch" zaczął mnie prześladować kilkanaście lat później. Miałam wtedy chyba ze 17 lat, mieszkałam około 4 km od stacji PKP, więc po przyjeździe pociągiem ze szkoły musiałam jeszcze odbyć długi spacerek. Była jesień, właśnie dochodziłam do przystanku autobusowego przy szosie, kiedy od strony Bydgoszczy nadjechał autobus i zatrzymał się. Ludzie wsiadali, a ja - dla bezpieczeństwa - postanowiłam wyminąć pojazd od strony rowu i pobocza, a nie jezdni. Kiedy już to zrobiłam, nagle poczułam uderzenie, wyleciałam w powietrze, obróciło mnie o 180 stopni i rzuciło do rowu, prosto w trawę i zeschłe liście. Tak, to był on! Pomarańczowy "maluch" pojawił się nagle, do dziś nie wiem jak do tego doszło. Samochodem kierowała blondyna, która wiozła rodzinę. Kobieta trzęsła się ze zdenerwowania i musiała usiąść na przystanku, aby zapalić. Mężczyzna pomógł mi wstać. Mnie wtedy wydawało się, że wszystko w porządku i wyrwawszy się z opiekuńczych łapek podróżnych, powlokłam się jeszcze ponad kilometr do domu. Tam okazało się, że wcale w porządku nie jest: mam uszkodzoną rękę i jestem poobijana. Z prawą dłonią nadal mam problemy. Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, dlaczego nikt wtedy nie skierował mnie do lekarza, ba!, dlaczego ja sama nie skorzystałam z opieki medycznej (?)
Minęły jakieś 3 lata, studiowałam już wtedy w Toruniu, były ferie zimowe i dreptałam właśnie Szosą Bydgoską w kierunku Złotnik, aby pociąg uwiózł mnie w kierunku akademika. Musiałam też w dziekanacie oddać swój indeks. Godzina była poranna, a samochodów niewiele, wokół śnieżnie, biało i mroźno, a przede wszystkim ślisko. Znienacka, tym razem od strony Inowrocławia, pojawił się on! - pomarańczowy "maluch"! Uderzył mnie znowu w prawą rękę, w której niosłam średniej wielkości torbę. Torba wyleciała mi z ręki i poszybowała, hen, w lewo na zasypane śniegiem pole. Tym razem z samochodu wtarabaniło się dwóch jegomości, bardziej jednak zainteresowanych nadtłuczonym reflektorem niż mną. W końcu pomogli mi się pozbierać (nie upadłam, ale wstrząsnęło mną). Przynieśli moją torbę, zegarek, który spadł mi z lewej ręki, czapkę. Bąkali coś o policji, lekarzu i stratach, które "i oni ponieśli". Pozbyłam się ich - "zmyli" się szybciutko, żebym się nie rozmyśliła - i powlokłam do domu. Co dziwne, stłuczka wydarzyła sie nieopodal miejsca pierwszego wypadku, tylko że po przeciwnej stronie jezdni...
W domu matka spojrzała na mnie dziwnie. Miałam wrócić następnego dnia, a wróciłam po niespełna trzech kwadransach. Znowu miałam uszkodzoną rękę, byłam poobijana, do tego uszkodzona nowa kurtka zimowa, zegarek, pokiereszowany indeks i torba, złamane pióro...
Uwierzcie mi, wtedy byłam przeświadczona, że zginę kiedyś pod kołami pomarańczowego "malucha"... na pewno!

Ciąg dalszy nastąpi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz