wtorek, 29 stycznia 2013

Bon ton i widelec

Mam jedynie cichą nadzieję, że Maciej Wesołowski - autor tej z życia jego rodziny wziętej opowieści - nie przeklnie mnie za jej publikację:)))

Bon ton i widelec

            Moja mama wielokrotnie próbowała wprowadzić w życie naszej rodziny różne zasady tak zwanego bon tonu. Miały one przede wszystkim dotyczyć dobrego zachowania się przy stole. Doskonałą okazją do tego były niedzielne obiady. Niestety, kończyły się one zawsze mniejszą lub większą klęską. Mimo że wszyscy staraliśmy się chociażby w minimalnym stopniu sprostać oczekiwaniom naszej mamy, ciągle na deser była awanturka.

             Pewnego razu, kilka lat temu, mama postanowiła przenieść swoje marzenia o kulturalnym obiedzie do restauracji. Wybraliśmy się do Torunia – odległość dość spora od naszego domu, więc mamine nadzieje na niedzielny bon ton kształtowały się także wysoko.

            Lokal był elegancki, o sprawdzonej renomie. Wybór dań przebiegał spokojnie. Lekki niepokój wywołało tylko zamówienie taty:
-         Poproszę o dużą porcję czerniny z mięsem i z grubymi kluskami.
No, tak. Czarna, tłusta zupa z wystającymi z talerza kośćmi padłej jakiś czas temu kaczki nie wróżyła eleganckiego trzymania sztućców.
            Oczywiście dla siebie, dla mnie i dla siostry mama zarządziła skromne porcje frytek z mięsem oraz kolorowe sałatki.
            Przyszedł czas na konsumpcję z zachowaniem bon tonu. Fryteczka, kawałeczek mięsa, sałateczka, fragment rozmowy o starych ulicach Torunia i... cmokanie kolejnej kaczej kosteczki. Nie bardzo rozumiałem wtedy, dlaczego mama znów krzywo na nas spogląda. Myślę, że moja siostra nawet bawiła się tą sytuacją, pukając czyściutką kostką w talerz. Dodam, że w talerz mamy, która dziwnie zobojętniała.
            Po wyjściu z restauracji tata postanowił, że odbędziemy krótki rejs po Wiśle. Miał on być dopełnieniem niedzielnego popołudnia. Kiedy schodziliśmy już z pokładu, mamie wrócił dobry humor, gdyż te kilkanaście minut spędzonych wśród obcych ludzi można było zaliczyć do sukcesów: tata nie odzywał się, bo drzemał po sytym, swojskim obiedzie, siostra w dziwnej pozie stała na ławeczce, a ja – jak zwykle – byłem zamyślony.
            Został jeszcze jeden punkt kulturalnej niedzieli – spacer po toruńskiej starówce. Jak już wspomniałem, wydarzenie to miało miejsce kilka lat temu, kiedy moja siostra pakowana była jeszcze w pampersy. Jest to bardzo istotna uwaga, ponieważ tłumaczy ona dalszy ciąg wydarzeń.
            Mama wzięła siostrę za ręce, bo zaniepokoiła ja dziwnie wyprostowana sylwetka Kasi. Podejrzewała, ze powód tkwi... w spodniach. W którymś z zabytkowych zaułków okazało się, że faktycznie powód tkwi w spodniach. Był to... widelec, który moja siostra – jakimś sobie tylko znanym sposobem – wsunęła w swoje spodnie.
            Po tym wydarzeniu jeszcze wiele razy szlifowaliśmy kulturalne zachowanie przy obiedzie w różnych restauracjach i zajazdach, ale o tym może innym razem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz