Fot. I.K. |
***
25 grudnia 2006
I... po świętach, prawie…
Nie skłamię, kiedy powiem, że ta
Wigilia była niesamowita. Niesamowita pod kilkoma względami. Przede wszystkim –
prezenty. Nie ich liczba, tudzież jakość oferowanych przez Gwiazdora, Mikołaja,
Gwiazdkę, Dziadka Mroza (niepotrzebne skreślić) usług, tylko specyficzny typ
ich wręczania. Z realnym, krwisto - kościstym Gwiazdorem, Mikołajem, Gwiazdką,
Dziadkiem Mrozem (niepotrzebne skreślić), pięknie zapakowanymi (przeze mnie)
upominkami i „zadaniami” towarzyszącymi przy ich wręczaniu. Do rodzinnego grona
dołączyło (jednak) pięć osób, z których z trzema (przybyszami z Polski) zamieniłem
po trzy zdania i złożyłem im życzenia wigilijne, brzmiące, co najwyżej
powierzchownie, bo nie wiem, czego życzyliby sobie ludzie, których jutro zapewne
nie poznam na drodze, bo zapomniałem ich twarzy (mam słabą pamięć do twarzy,
niestety). Nasz kontakt ogranicza się do minimum, co mnie cieszy, bo i ten minimalny
był, jest i będzie (najprawdopodobniej) dość specyficzny i grobowo nastrojowy.
Cóż, nie ze wszystkimi człowiek jest w stanie się dogadywać na poziomie rodzinnym,
chociaż atmosfera podczas kolacji wigilijnej, co mnie cieszy, była jak najbardziej
miła i godna podziwu. Najpierw, jak już wspomniałem, dzielenie opłatkiem, czyli
życzenia, a potem konsumpcja potraw, powinno być dwanaście, ale w naszej
rodzinie zawsze było albo za dużo, albo za mało, czyli można powiedzieć, że
wyrównywały się z każdym rokiem, co dawało tę magiczną liczbę. Następnie dzieci
z moim bratem i jego dziewczyną wyruszyli na taras, co by Gwiazdor […] mógł się
przygotować. Oczywiście w międzyczasie trwania kolacji, co chwila ktoś wtrącał,
„Patrz Anka!! Gwiazdor […] za oknem. Widziałem/am go!!”, „Yhhh!!! Gwiazdor
[…]!!! Był tam, na saniach!!! I Rudolf był”. To wszystko na potrzeby podniesienia
ciśnienia moim siostrom i bratankowi.
Gdy uroczyście wrócili z tarasu,
dostawszy ringa (czytaj: puściłem bratu sygnał na jego komórkę) i zauważyli pod
choinkę olbrzymią stertę prezentów przeze mnie pół nocy pakowanych, to zaczęła
się zabawa. Po chwili z balkonu wyszedł Gwiazdor […], który zasiadł na krześle
i po kolei wzywał domowników (tudzież gości) do odebrania prezentów. Pierwszy
na odstrzał poszedł Robert. Wysoki, nawet bardzo, niezwykle szczupły (do
przesady) kolega z pracy mojego taty, któremu naprawiałem komputer już około
dwadzieścia razy. Został nominowany przez Gwiazdora […], którym był Tomek,
jeden z synów kolejnego kolegi mojego taty (pana Adama), również zaproszonego
na Wigilię, wysoki i szczupły osiemnastolatek o kruczoczarnych włosach i
niezwykle dużych zębach oraz długim, haczykowatym nosie, do zaśpiewania
piosenki lub opowiedzenia wierszyka, w przeciwnym razie nie dostałby prezentu.
Wymamrotał kawałek starej, sprośnej, jak na ironię, bajki i wrócił na swoje
miejsce bogatszy o antyperspirant.
Tak się niefortunnie złożyło, że nasi
goście również robili nam prezenty, o czym dowiedzieliśmy się piętnaście minut
przed rozpoczęciem Wigilii, więc czym prędzej pospieszyliśmy z bratem do jedynego
w mieście (jeszcze) otwartego sklepu, chwała Bogu, będącego o krok od naszego
mieszkania i zakupiliśmy upominki, które – niestety – mogły sugerować naszym gościom,
że zachęcamy ich do kąpieli lub prysznicu, bo były to żele pod prysznic,
wspomniane wcześniej antyperspiranty i dezodoranty. Tak nie było, rzecz jasna,
po prostu sklep, w którym zaopatrywaliśmy się w te prezenty, posiadał tylko to,
co było, ewentualnie, godne uwagi. Nie śmieliśmy kupować im podpasek, tudzież
świec, w ostateczności mięsa i płatków owsianych, więc od biedy podarowaliśmy
takie upominki. W ostateczności liczy się pamięć, a nie jakość. W
ostateczności, powtarzam.
Po Robercie Gwiazdor […] zaprosił na
scenę mojego brata - Łukasza. Odklepał on „Wśród nocnej ciszy”, a raczej improwizował,
bo wszystkie kolędy ochoczo śpiewał pan Adam, również wysoki, trochę przy kości
czterdziestoletni mężczyzna, trochę zarośnięty i też ozdobiony haczykowatym
nosem (Gwiazdor […] stwierdził, że się podlizuje, bo tak wytrwale i głośno
śpiewa wszystkie kolędy). Na odstrzał kolejni byli: moja najmłodsza siostra,
która wyjąkała wierszyk, dławiąc się łzami ze strachu, tudzież wstydu, brat
Gwiazdora […] - Rafał, który miał najcięższą próbę na arenie prezentów, bo
Mikołaj […] nieugięcie atakował go pytaniami i co raz wymyślniejszymi zadaniami
i ja (stwierdziłem, że jako organizator nie będę nic śpiewał, ale nie pomogły
moje groźby i prośby), po odstrzeleniu „Lulajże Jezuniu” dostałem wymarzony prezent
w postaci nieziemskiej piżamy (reszta prezentów przyszła stanowczo przed terminem)
oraz czekoladę z olbrzymimi orzechami. Po mnie kolej przyszła na tatę, już
lekko wciętego, więc poniosła go fantazja, co do wierszyka dość charakterystycznego
jak na osobę pod pięćdziesiątką. Tuż za nim padło na ostatniego z braci Zabłockich.
Najmłodszego i zarazem najbardziej wstydliwego członka rodziny Gwiazdor […] również
nie oszczędził i musiał on zaśpiewać (w gruncie rzeczy zaimprowizował) kawałek
kolędy i na tym (chwała dla tego biednego człowieka, gotowego dostać zawału)
się skończyła jego męka, a widać było, że się niesamowicie wstydzi, bo zrobił
się bordowy na twarzy, chociaż w naszym towarzystwie jedynie czerwienił się
lekko, może podczas dzielenia się opłatkiem trochę bardziej zbordowiał, na
ironię najbardziej wtedy, gdy to ja składałem mu życzenia, bo jak zwykle trochę
poniosła mnie poetycka wyobraźnia. Do tego dochodził przenikliwy wzrok, który
nauczyłem się (niedawno) stosować i efekt murowany. Mimo wszystko jakiekolwiek
życzenia wypowiedziałem, zawsze były od serca! To się liczy. (...)
Gdy po rozdaniu prezentów Gwiazdor […]
„poszedł sobie” (jak to skwitowała moja najmłodsza siostra) i skończyliśmy
uroczyste rozdawanie prezentów, to zaczęło się dalsze konsumowanie. Przede
wszystkim słodyczy. Zjadłem tak niemiłosierną ilość czekolady, że brzuch mnie
po niej rozbolał i tak zadurzyły one moją głowę, że poczułem się jakbym wypił
litr brandy. Do teraz towarzyszy mi świetny humor, chociaż pojawiają się
pierwsze oznaki żalu z powodu ostatniego tygodnia, podczas którego zjadałem
dużo za dużo, chociaż nie tak dużo jak kiedyś, ale i tak za dużo, niżeli bym
powinien. Od Nowego Roku znów zabieram się za siebie i te kilka kilo, które
niewątpliwie mi przybędą do 2007 roku spalę w miesiąc i będzie dobrze!
I tak skończyła się powoli Wigilia
2006, goście zaczęli się rozchodzić, a ja wróciłem do niesamowitej lektury
Dean’a Koontz’a pod tytułem „Przepowiednia”. Za chwilę znów zacznę ją wertować,
wspominając niesamowitą Wigilię. Tak wstydliwą dla wszystkich, nie tylko dla
Bartka, ale tak śmieszną. I pomimo że nie udało mi się nawiązać bliższych więzi
z osobami, które najprawdopodobniej za kilka miesięcy będą moimi sąsiadami, bo
się sprowadzają do Irlandii, to i tak jestem zadowolony. Nawet te czekoladki z
rumem, które zajadam właśnie ze świadomością, że mają milion kalorii, mnie nie
przerażają. W końcu raz się żyje, a nic tak nie rozgrzewa, jak rum. Ja Wam to
mówię! Ja!!!
Krzysztof Semenowicz
–
absolwent
2005 – Irlandia
***
Życie naszych rodaków na obczyźnie wydaje
się być bardzo interesujące, zaś święta równie wzruszające, a może i bardziej,
bo z dala od domu...
W takich chwilach zawsze zastanawiam się, ile czasu
potrzeba, aby cudze uznać za własne, aby się przyzwyczaić i pogodzić z losem...
Ja przeprowadziłam się tylko z jednej miejscowości do
drugiej oddalonej o 4 km, a do dziś – choć minęło już ponad 15 lat – tęsknie za
moim starym domem, domem mego dzieciństwa...
M.M.M. (2005)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz