Autor (fot. M.M.M. - XI 2004) |
***
Pamiętnik internetowy – część I
Słodka zemsta Szczurka
Coś się ze mną
stało dobrego, bo napisałem z osiem wierszy w ciągu dwóch dni. Zostaje tylko
pytanie czy nadają się na coś więcej niżeli tylko spuszczenie w toaletach
publicznych…
Ostatnie dwa
dni mogę zaindeksować do grupy „masakra i pochodne”. Nie dość, że musiałem
znaleźć coś, czego nikt nie widział w tej Irlandii na oczy, to jeszcze zostałem
zobligowany do zebrania wszelakich informacji na temat otwarcia własnej
restauracji… Szczerze mówiąc, będzie z nią trochę problemów, bo Sanepid w
Irlandii jest jak bieg na tysiąc metrów przez płotki po ciemku w krzakach Amazonii.
Dobrze, że jest choćby jeden plus całego tego przedsięwzięcia: szef kelnerów
już zaangażowany. Jesteśmy uratowani. W banku dowiedziałem się, że działalność
gospodarcza to małe koszta, ale jednak serwowanie żywności to nie sklep z częściami
samochodowymi, więc warunki muszą być. Trochę się zakręciłem, bo wczoraj byłem
tak śpiący cały dzień, że myślałem, iż polegnę pod ławką w centrum miasta, ale
jakoś udało mi się przeżyć na kawie Maxwell House.
Za to dzisiaj
się wyspałem, pomimo, że o 8.00 wyrwano mnie z łóżka, bo moja mama potrzebowała
tłumacza listu z elektrowni. List zając, chciał uciec, więc musiałem go szybko
przetłumaczyć… No, a potem nie warto było się kłaść z powrotem, gdyż znów
musiałem iść do banku. Oni mnie tam kiedyś nie wpuszczą, bo za częstym jestem w
nim bywalcem… Może już myślą sobie, że planuję jakiś napad czy coś? Jutro
ubiorę perukę i założę jaką chustę, co by mnie nie rozpoznali, bo muszę i tak
iść zapłacić za wodę. Podam się za ciotkę mamy albo stryjenkę jakąś może? A
zresztą niech sobie myślą, najwyżej dostanę odszkodowanie za nieuzasadnione
oskarżenia na tle maniakalnego prześladowania pracowników banku i rabunek w
afekcie. W końcu będę mógł zainwestować w porządną drukarkę.
W innym
biurze, w który mnie nie było kawał czasu, bo z trzy tygodnie, powiedziano mi,
że własna działalność gospodarcza winna być zakładana po ukończeniu 18 roku
życia. Ja na to, że to nie moja firma będzie, a ta kobitka do mnie: To, po co
Ci o tym wszystkim wiedzieć? Spuściłem na to zasłonę milczenia, bo ona od
zawsze mnie irytowała swoimi trafnymi spostrzeżeniami i nie powiedziałem jej,
że ja tylko się dowiaduję i zbieram informacje.
(...)
Tydzień Wielkiego Plusa
Powoli, ale
sukcesywnie starzeję się. Niby ten proces ciągnie się latami, ale u mnie
przebiega w zawrotnym tempie. Jak zwykle przesadziłem z liczbą zmartwień i
wszelakich trosk. Chyba nie jest tak źle, jak myślałem. Jaki ja jestem głupi…
Staram się, żeby wszystko było jak najlepiej, ale dochodzę do wniosku, że warto
nie ingerować w przeznaczenie, bo ono jest ustalone z góry i nie zmienimy go
chociaż byśmy bardzo chcieli. Zastanawiające jest to, jak jedna rozmowa może
człowieka sprowadzić na ziemię. Ba! Jedno zdanie, oznajmiające tak wiele. No
cóż, chyba muszę następnym razem pomyśleć za nim zacznę wyciągać moje mroczne i
pochopne wnioski.
Po raz kolejny
stwierdziłem przed samym sobą, że czas najwyższy wziąć się w garść. Do osiemnastki
zostało mi 209 dni, więc mam 208 dni na nauczenie się języka angielskiego,
wliczając wszystkie slangi, wyrazy potoczne, bliskoznaczne, archaiczne,
amerykańską odmianę, gwarę, etc. Mogę jedynie pomarzyć, że nauczę się w ciągu 8
miesięcy 6000 wyrazów potocznych. Następnie jadę do Polski wyrobić dowód, a w
tym do Poznania i zapisuję się do internetowej szkoły, bo muszę mieć polską
maturę, jakkolwiek miałbym ją zdać. Wracam do Irlandii wydaję moją książkę i
robię międzynarodową karierę w show-biznesie ;) Hollywood i te sprawy… Po roku
zakładam fundację, buduję dom dziecka i jestem najszczęśliwszą osobą pod
słońcem… Oczywiście o styczniowym wypadzie do Lublina nie zapomniałem, no i o
dedykacji w mojej pierwszej książce też (marzenia znów wzięły górę nad rozumem).
Irlandczycy
nie znają pojęcia plastelina. Obszedłem całe miasto w poszukiwaniach i
nic. Po drodze nabyłem tuzin innych rzeczy, a do domu wróciłem spłukany. I weź
tu teraz człowieku dostań pracę, a po piętnastu minutach wydaj wszystkie
zarobione pieniądze (zapewne tak będzie, jak zacznę pracować). Idąc do sklepu
muszę brać odliczoną sumę, żeby nie kupić niczego innego, co zazwyczaj mi się
zdarza. Bądź, co bądź plasteliny nie było, więc kupiłem kredki. Coś trzeba
było, co by nie mówili, że się myślało tylko o kopertach, spinaczach,
pinezkach, ryzie papieru, długopisie żelowym niebieskim, pustych płytach CD i
żarówce (swoją drogą, cholera wie, po co). Już zamierzałem kupić tusz do
drukarki, ale w porę się walnąłem w łeb, a raczej jakiś głosik mi szepnął, że
mama ostrzy plastikowy sztuciec. Wróciłem do domu zadowolony, moja mama zrobiła
oczy, które wróżyły katastrofę na miarę WTC, ale spuściła na to wszystko
zasłonę milczenia, co podsumowałem zadławieniem się powietrzem.
Pod wieczór,
czyli jakieś dwie godziny temu, udałem się znów na zakupy, tym razem z mamą,
która najwyraźniej obawiała się o budżet rodzinny, tym bardziej, że nie było
pieniędzy i trzeba było wziąć kartę, aby wypłacić. Cud się stał, dorównujący
śmiało największym cudom, jakie miały miejsce na tej ziemi, bo bez większych
sprzeczek i zdań typu: „Zawsze mam najgorzej!” udało mi się zainwestować
w pościel. Na domiar wszystkiego, byliśmy w moim ulubionym sklepie i tam widziałem
taki syntezator, że szczena mi opadła. Zagrałem trochę na nim, ale się
speszyłem, bo wszyscy podeszli, by popatrzeć, a na końcu bili brawo. Poczułem
się przez moment jak Chopin czy jakiś inny Rachmaninow. A szczena opadła mi, bo
mama stwierdziła, że kupimy taki na gwiazdkę. Moja mama ma skłonności do
przedłużeń „o tydzień” wszystkiego, co się „o tydzień” przedłużyć da, ale jak
sama się zadeklaruje, to dotrzymuje słowa. Coś ostatnio wszystko się dobrze
układa, aż za. Mam nadzieję, że nagle to się nie zawali. Tak jak jest, jest
dobrze, wręcz bardzo.
Pierwotna publikacja: "Obiektyw" (grudzień 2006) - str. 22.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz